Szlak Routeburn - 32km (pfff)

 Podsluchawszy i porozmawiawszy z innymi plecakowcami odnosnie podrozowania na stopa po tym pieknym kraju odwazylam sie i ja. I udalo sie! Dosc ciekawe uczucie jak czlek sie nie musi spieszyc na konkretna godzine na autobus, tylko sobie stoi i macha lapa. Nad twarza tez musze pracowac, by na zbojnice nie wygladac. Mialam klasycznie kartonowy znak, ale zapomnialam fotki zrobic.


  
Kibelek na krancu swiata. Nie da sie odfrunac.


Pogoda taka se.

 



Byl tez wodospad Earland'a - 174m.


A to tak daleko i na zoomie.


Pulapki te sa na szczury i lasice (albo cos podobnego), ktore wyjadaja jajka lokalnych niebieskich kaczek (juz chyba nawet zagrozony gatunek). Pulapek pelno wszedzie i na kazdym szlaku.


Przy chatce McKenziego bylo tez ladne jezioro. Ja przy rezerowaniu kempingu i chatki cos tam popapralam i zle zarezerwowalam, takze trza bylo kombinowac, gdyz ten sliczny szlak jest zapelniony spoconymi cialami ludzkimi. Bedac odwazna i dosc zdesperowana (niekoniecznie w tej kolejnosci) osobka, postanowilam rozbic namiot na dziko. Wymagalo to troche kombinowania, gdyz nie chcialam byc zauwazona i zapamietana przez pracownika parku (z reguly jedna sztuka przy chatach pilnuje porzadku), no i przez przypadkowych ludkow obok, co by nikt nie wspomnial mnie. Na szczescie namiotowisko bylo 10min za chata, a 20min dalej byla atrakcja turystyczna, czyli peknieta skala. W tej okolicy ja sie niewinnie pokrecilam z aparatem wyszukujac tajnego miejsca, by sie ukryc.




Plecak ladnie schowalam przed okiem ludzkim z lasu i chodzilam na okolo.


Miejsce znalazlam, ale poczekalam z rozbijaniem namiotu jakby w razie czego sie ktos przypadkiem przypaletal spacerujac po okolicy. Zjadalam sobie kolacje cicho oddychajac ukryta za skala. Puree z tunczykiem na dzis. Mniam.


Tu juz rozbita, widok z mojej namiotowej komorki.


W nocy lalo, ale nic mnie nie zjadlo, ani nie pukalo do namiotu.


Tak wygladam cala zadowolona, ze mi sie udalo.


 A tak sie naprawde czuje. Nie chcialam wzbudzac podejrzen i sie nie umylam przy kranie, a do jeziora tez sie nie pchalam, bo zimne pieronsko. Czulam sie lepko.



A las jak z bajki! Jakby lada chwila wlochaty hobbit mial wyskoczyc zza drzewa.




Po lewej, w dalekim rogu mialam namiot rozbity.


Poranna chmura dziala dosc na nerwy.


Ta ladna zielona sztuka dziobata nazywa sie Kea i wystepuje tylko w Nowej Zelandii. Smiesznie krzyczy, dosc glosno, i jest dosc ciekawym stworzeniem lubiacym byc dokarmianym i uwielbiajacym krasc rozne rzeczy i zjadac czesci gumowe w autach i nie majacym poszanowania dla ludzkich rzeczy (tu mala zapowiedz starcia Kea'i z moim namiotem w dalszej czesci przygod). 


Kibel - wersja podwojna, odrzutowa.


Po staniu przy malej chatce przystankowej na dole przez godzine, w koncu sie zmotywowalam i wlazlam na Stozkowe Wzgorze - solidna potna godzina do gory. Ale widoki byly przepiekne! Takze starlam pot z czola i sie pozachwycalam.






 Ale koniec koncow trza bylo isc dalej. Uff, kamienista droga byla, stopy bolaly.


Taki byl ladny piecyk w chatce. Ludzie naprawde nie wiedza, jak je obslugiwac. Jakies dziolchy palily przy drzwiach otwartych, jakby to bylo ognisko. Pff, prostaki ;)



Kibel w ciekawym wymiennym zbiornikiem.



No i doszlam. Taki maly i dosc przyjemny szlak na koniec. Juz mi wystarczylo tego chodzenia. Od tego czasu tylko na male przechadzki patrzylam.
 

A tu moja nagroda - gora zarla i piwo.

Comments

Popular Posts